Na smutek obecnych ciemnych styczniowych dni najlepszym lekarstwem jest energetyczna muzyka, taka jaką Carl Orff oprawił teksty pieśni pielgrzymów odwiedzających benedyktyński klasztor w Beuern, odnalezione w tamtejszym archiwum dwieście dwadzieścia lat temu. O działaniu tego lekarstwa mogliśmy się przekonać wczoraj, gdy w sali Filharmonii zabrzmiała Orffowska kantata „Carmina burana”. „Pieśni z Beuern” opowiadające o życiu we wszystkich jego przejawach, także tych najbardziej przyziemnych, dały wczoraj potężny zastrzyk energii i skutecznie przegoniły styczniowe smutki. Nic więc dziwnego, że koncert zakończył się owacją na stojąco, a opuszczająca gmach liczna publiczność była jak odmieniona, w niczym nie przypominała tej, która półtora godziny wcześniej wchodziła do siedziby Filharmonii.
Lekarstwo podziałało, ale śmiem powiedzieć, że główna w tym zasługa samego kompozytora, nieco mniejsza sposobu prezentacji jego dzieła, choć wczoraj wszyscy obecni na filharmonicznej estradzie dawali z siebie wszystko. Wczorajszy koncert był jednak zjawiskiem o tyle muzycznym, co socjologicznym. Ukazał bowiem dobitnie wspólnotowe działanie muzyki.
Na filharmonicznej estradzie znalazło się blisko dwustu wykonawców. Sam chór mieszany liczył tym razem ponad dziewięćdziesiąt osób. Skąd tyle? Otóż chór filharmoniczny przygotowany przez Piotra Piwko zasilili uczestnicy specjalnie zorganizowanej w tym celu Zimowej Akademii Śpiewu (przygotowanie Marcin Wróbel). Gdy więc ten olbrzymi chór huknął początkowe „O, Fortuna” to obecnych po prostu wcisnęło w fotele. Podobnie filharmoniczny chór dziecięcy (przygotowanie Lidia Matynian) zasilony został przez działający przy Filharmonii Ukraiński Chór Dziecięcy (przygotowanie Olena Yatskulynets). Dodajmy do tego orkiestrę z rozbudowaną perkusją i dwoma fortepianami. Ta masa dźwięku chwilami nie mieściła się w kubaturze sali, co odbijało się na ostrości muzyki, a „Carmina burana” są porywające właśnie dzięki wyrazistości i finezji rytmicznej. Prowadzący kantatę Orffa Alexander Humala dokonywał wszelkich starań, by tę finezję wydobyć, podobnie dbali o to wszyscy wykonawcy, ale w tej masie dźwięku kotłującego się w sali było to nieosiągalne. W tym kontekście zyskały na ważności i urodzie fragmenty liryczne dzieła.
W partiach solowych usłyszeliśmy Ewę Tracz obdarzoną cudownej barwy sopranem, Adama Sobierajskiego (tenor) zabawnie lamentującego jako łabędź pieczony na rożnie i Tomasza Raka (baryton) świetnego jako „abbas Cucaniensis” i w części dzieła opiewającej miłość, ale z dziwnie ściśniętym głosem w górnych rejestrach pierwszego sola „In taberna”.
Te drobne mankamenty nie były jednak wczoraj ważne. Najważniejsze było uczestnictwo w muzyce dające radość. A tej jakże nam w dzisiejszych czasach potrzeba.
Dodaj komentarz