Czterdziestoczteroletniego Christopha Altstaedta zobaczyłam wczoraj po raz pierwszy na estradzie krakowskiej Filharmonii i wiem, że chciałabym zobaczyć go na niej ponownie. Niemiecki dyrygent z filharmonicznymi zespołami poprowadził „Ein Deutsches” Requiem Johannesa Brahmsa. Była to interpretacja gruntownie przemyślana, pełna ekspresji, trzymająca słuchacza w napięciu. Przesycona romantycznym uczuciem a zarazem ujęta w karby formalne.
Brahms pisał swe dzieło powoli dając mu początkowo formę trzyczęściową, potem dokomponował jeszcze trzy części, by wreszcie zamknąć kompozycję w formie siedmioczęściowej. Ten tok pracy sprawił, że dzieło ma dwie wielkie polifoniczne kulminacje (finały części trzeciej i szóstej) uzasadnione wykorzystanymi przez Brahmsa tekstami Biblii Lutra. To nie ułatwia dyrygentowi zbudowania dramaturgii utworu, a przecież Christoph Alststaedt tę trudność bardzo dobrze pokonał. Po potężnej pochwale Boga Stworzyciela w finale szóstej części jej napięcie znalazło płynne ujście w błogosławieństwie tych „którzy w Panu umierają”.
Świetna interpretacja Brahmsowskiego dzieła nie byłaby możliwa bez równie doskonałej współpracy dyrygenta z orkiestrą, a szczególnie z chórem przygotowanym przez Piotra Piwko. W partiach solowych słuchaliśmy (także po raz pierwszy w Krakowie) obdarzonej sopranem o pięknej, chciałoby się powiedzieć – anielskiej, barwie Miriam Kutrowatz oraz władającego równie interesującym głosem barytona Rafaela Fingerlosa. W jego śpiewie zabrakło mi (szczególnie w trzeciej, modlitewnej części) legata.
Wykonanie wspaniałe ale dysonans w postaci kremowej kreacji sopranistki i braku fraka u dyrygenta tak ze względu na rodzaj wykonywanego działa (requiem) jak i specjalne wydarzenie (święto Austrii), lekko zaburzał odbiór całości.