Lee Reynolds, brytyjski dyrygent, gościł już udanie w Krakowie przed rokiem. Szłam więc na wczorajszy koncert Sinfonietty Cracovii i muzyków Filharmonii Krakowskiej z pewnością że będzie to udany wieczór. Nie przypuszczałam, że aż tak.
Nie wiem, ile Lee Reynolds ma lat, bo wiek jest teraz skrzętnie ukrywany przez artystów. Z wyglądu – niewiele. Ale umiejętnością prowadzenia orkiestry i dojrzałością muzyczną przewyższa większość swoich starszych kolegów po fachu. Wczoraj zaprezentował bardzo zróżnicowany i ciekawy program obejmujący utwory od impresjonizmu po muzykę współczesną. A jednocześnie ten program miał wspólną myśl przewodnią. Była nią przyroda, a ściślej – przestrzeń poza murami miast, oraz to, co się w tej przestrzeni dzieje. Muzyczny wieczór rozpoczęła Maria Gromińska wprowadzając słuchaczy pięknym solem fletowym w letni, gorący nastrój ewokowany muzyką „Popołudnia fauna” Debussy’ego tym razem w wersji kameralnej opracowanej przez Arnolda Schönberga. Potem zabrzmiały, chyba po raz pierwszy w Krakowie, pieśni Ottorina Respighiego z cyklu „Deitá silvane” czyli „Leśne bóstwa”. Barwne, mieniące się nastrojami utwory interpretowała z wdziękiem obdarzona pięknym sopranem Philippa Boyle z Wielkiej Brytanii, a orkiestra grająca pod batutą Lee Reynoldsa lekko, chwilami niemal zwiewnie, dobrze wpisywała się w tę interpretację.
Z pewnością po raz pierwszy w sali Filharmonii Krakowskiej zabrzmiała „Symfonia pastoralna” Bretta Deana, współczesnego australijskiego kompozytora, który swoim utworem łączącym tradycyjne brzmienie orkiestry z nowymi, także elektronicznymi dźwiękami, chciał zasygnalizować niebezpieczeństwo zagłady, jakie człowiek stwarza otaczającej go przyrodzie. To muzyka bardzo emocjonalna, a dyrygent świetnie oddał narastający jej dramatyzm, od ptasiej idylli po wielki wybuch i pustkę jaka po nim nastaje.
Mniej dramatyczny był – także po raz pierwszy w Krakowie – utwór japońskiego mistrza Tore Takemitsu zatytułowany „Tree Line”, a będący muzyczną reminiscencją spaceru kompozytora ulubioną aleją akacjową. Wiele tu delikatności, zmienności barw, tajemniczości, ale też zdarza się potężny wiatr miotający bujnymi drzewami.
A na zakończenie przenieśliśmy się w Appalachy by rozkoszować się tamtejszą wiosną zaklęta w dźwięki przez Aarona Coplanda. I znów – mogliśmy podziwiać jedność dyrygenta z zespołem owocującą piękną interpretacją.
Wspomniałam Marię Gromnicką, zauważyć też muszę oboistę Kamila Kuca. Bo flet i obój to instrumenty „pastoralne” i wszyscy wymienieni kompozytorzy przeznaczyli im w swoich utworach zadania specjalne.
I zauważyć muszę jeszcze postawę publiczności długo oklaskującej niełatwą przecież w odbiorze muzykę Deana i Takemitsu. Okazuje się że sztuka współczesna, jeśli jest dobra i bardzo dobrze przekazana, także może chwytać za serce.
Dodaj komentarz