9 marca 1842 roku w mediolańskiej La Scali po raz pierwszy zabrzmiał „Nabucco” Verdiego. W lutym 1854 dzieło dwudziestodziewięcioletniego twórcy miało swą prapremierę w warszawskim Teatrze Wielkim. Sto siedemdziesiąt lat później „Nabucco” po raz kolejny zagościł na deskach Opery Krakowskiej. Część obecnych wczoraj w sali Opery z pewnością miała wciąż w oczach słynną krakowską realizację sprzed trzydziestu dwóch lat którą Waldemar Zawodziński i Ewa Michnik wyczarowali jeszcze na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Wczorajsza prezentacja może nie dorównuje tamtej urodą obrazu, ale dobrze oddaje emocje jakimi rządzą się bohaterowie Temistoklesa Solery (twórca libretta) i Giuseppe Verdiego. To zasługa Marii Sartovej, która spektakl wyreżyserowała.
Scenografia Damiana Styrny (monumentalne przesuwne ściany dopowiadające miejsce akcji) i kostiumy Anny Chadaj dobrze różnicowały dwa światy bohaterów opery: szarych, zniewolonych Izraelczyków i skąpanych w czerwieni, zwycięskich, butnych Asyryjczyków. Wyświetlane na początku każdego aktu na wspomnianych ścianach odpowiednio dobrane cytaty z proroctw Jeremiasza, oraz drobne acz znaczące epizody choreograficzne zaplanowane przez Jakuba Lewandowskiego, właściwie dopełniały akcję dramatyczną.
Ale to co najważniejsze działo się w muzyce. Dzieło Verdiego przygotował muzycznie i poprowadził José Maria Florêncio. To wrażliwy i energetyczny dyrygent. Wczoraj pod jego batutą operowa orkiestra grała jak jeden instrument, precyzyjnie i z dużą emocją. Podobnie na scenie nic nie działo się muzycznie bez jego woli i udziału, choć wolałabym niektóre tempa wolniejsze, pozwalające dramatowi zawartemu w muzyce bardziej wybrzmieć. Finał I aktu był – według mnie – wręcz zagoniony. Śpiewacy, owszem, wyśpiewali wszystko, ale ze szkodą dla wyrazu. Zabrakło mi też dramatycznego doprowadzenia do nagłego pojawienia się podobno zmarłego Nabuchodonozora w II akcie. Słynne concertato „S’appresan gl’istanti”, najwspanialszy chyba dowód dramatycznego geniuszu Verdiego, nie było w związku z tym dla mnie tak wstrząsające jak być powinno. Ale te uwagi nie zmieniają faktu, że muzycznie spektakl jest bardzo dobry. Wczoraj słuchaliśmy doborowego zestawu solistów. W króla Asyrii wcielił się Andrzej Dobber, specjalista od Verdiego. I choć w I akcie był nieco ostrożny, co odebrało Nabuchodonozorowi nieco potęgi, to w kolejnych scenach, w obłędzie a potem jako więzień błagający Jahwe o ratunek dał popis kunsztu wokalnego i muzycznej wrażliwości. Bardzo dobrym jego przeciwnikiem, przywódcą Izraela kapłanem Zachariaszem, był ukraiński bas Taras Shtonda dominujący na scenie choćby samą postawą. I choć w tej arcytrudnej partii zdarzały mu się tu i ówdzie drobne wahania intonacyjne, to całość postaci mogła zaimponować. Podobnie świetnie zbudowały swe postaci obie odtwórczynie córek Nabuchodonozora, choć Monika Korybalska jako Fenena miała znacznie mniej okazji do popisu niż Oksana Nosatova w partii Abigail. Władająca mocnym sopranem Ukrainka była poruszająca w momentach lirycznych i porywająca w ariach pełnych namiętności. Tomasz Kuk jako Ismaele był po prostu świetny. Pełną ciepła postać Anny stworzyła Agnieszka Kuk. Groźnym arcykapłanem Baala był Włodzimierz Pankiw. W roku pałacowego sługi Abdalla powrócił na scenę Opery Krakowskiej Janusz Dębowski.
Słusznie się mówi, że bohaterem opery Verdiego równym solistom jest chór. Przygotowany przez Janusza Wierzgacza, wzmocniony śpiewakami chóru filharmonicznego, brzmiał pięknie i dobrze budował muzyczny dramatyzm akcji. W sumie ciekawa pozycja w repertuarze Opery Krakowskiej. Nie wątpię, że z powodzeniem pozostanie w nim na najbliższe lata.
Dodaj komentarz