Od czasu do czasu zdarza się że wychodzę z sali Filharmonii jak z ożywczej kąpieli. Że lepiej mi się oddycha i swobodniej myśli. Takie reakcje wywołuje wspaniała muzyka w równie wspaniałej interpretacji. I takie właśnie uczucia stały się moim udziałem po wysłuchaniu sobotniego koncertu pod batutą Antoniego Wita. Maestro poprowadził tym razem Brahmsa i Skriabina. Usłyszeliśmy Rapsodię na alt, chór męski i orkiestrę op. 53, w której partię solowa śpiewała Ewa Marciniec oraz Schicksalslied na chór i orkiestrę op. 54 Brahmsa, a po przerwie sześcioczęściową I Symfonię E-dur op. 26 Aleksandra Skriabina, w której finale do orkiestry dołączyli soliści: wspomniana Ewa Marciniec i tenor Rafał Bartmiński, a potem chór (przygotowanie Piotr Piwko) głoszący chwałę sztuce.
Antoni Wit jest mistrzem w budowaniu emocji i ekspresji w najróżniejszych jej odmianach. Wczoraj dowiódł tego raz jeszcze. Doskonale czuwając nad czysto muzycznym przebiegiem utworów i w nim odnajdując nowe znaczenia, w Rapsodii wraz z solistką ewokował powściągliwie, jak to u Brahmsa, uczucie dramatycznej samotności (nie ma tu sprzeczności pomiędzy powściągliwością i dramatem). W „Pieśni przeznaczenia” podkreślił niemal chorałową prostotę i głębię niebiańskiego spokoju przeciwstawną ludzkiemu nieszczęściu. W Skriabinie budował szeroką frazą malowane emocjonalne freski z potężnymi kulminacjami. W tej muzyce można było wczoraj się zatopić, pozwolić dyrygentowi i artystom ponieść się w inny, wspaniały świat muzycznych doznań.
W takim odbiorze nie bez znaczenia była doskonała współpraca dyrygenta i krakowskich filharmoników. Owacja na stojąco była w pełni zasłużona.
Dodaj komentarz