Mamy w Krakowie pianistę światowego formatu! Do takiego wniosku doszłam wczoraj słuchając Koncertu fortepianowego a-moll op. 17 Ignacego Jana Paderewskiego w wykonaniu Krzysztofa Książka i filharmonicznej orkiestry pod dyrekcją Alexandra Humali. Tak się złożyło, że przez ostatnie lata słuchałam 31-letniego obecnie artysty w duecie z żoną, Agnieszką Zahaczewską-Książek („Książek Piano Duo”). Wczoraj mogłam w pełni docenić jego sztukę pianistyczną i w Koncercie a-moll i w zagranych na bis Wariacjach op. 16 nr 3 Panderewskiego. Przede wszystkim urzeka w niej bogaty, szlachetny gatunek dźwięku (przypomina niedoścignioną w tym względzie Halinę Czerny-Stefańską), ale to nie jedyny walor pianisty. Naturalność narracji, poetyczny liryzm ale i silny nerw dramatyczny, mądre budowanie formy, umiejętność współpracy z orkiestrą, umiejętność skupienia uwagi słuchaczy, perlista wirtuozeria… długo by można wymieniać jego atuty. No i dojrzałość samej interpretacji. Wszystko to sprawiło, że wczorajszy Koncert a-moll Paderewskiego na długo pozostanie w mojej pamięci. Szkoda że wśród publiczności nie było już prof. Stefana Wojtasa, którego wychowankiem od średniej szkoły był Krzysztof Książek. Cieszyłby się słuchając takiego grania!
Nie bez znaczenia było tu dobre partnerstwo dyrygenta i orkiestry. Po przerwie w interpretacji krakowskich filharmoników i ich artystycznego szefa zabrzmiała Symfonia h-moll „Polonia” op. 24 Paderewskiego. Przyznam się, że z tym dziełem mam pewien kłopot. O ile podziwiam dwie części Symfonii h-moll zdradzające mistrzostwo warsztatowe kompozytora, zwracające uwagę ciekawą harmoniką i dobrą, zwartą dramaturgią muzyczną, o tyle potężny finał wzbudza we mnie mieszane uczucia. Napisany dla uczczenia 40. rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego wydaje się odrębnym dziełem, programowym poematem symfonicznym niewiele mającym związku z samą symfonią. Być może inaczej odbierałabym tę muzykę, gdyby właśnie nie była częścią symfonii lecz dziełem autonomicznym. Wówczas nie zwracałabym uwagi na czas trwania rozbijający trzyczęściową formę Symfonii h-moll, ani na inne, z punktu widzenia samego warsztatu, podejście do materii muzycznej (zamiast pracy motywicznej charakteryzującej poprzedzające finał części – opisowa malarskość dźwiękowa). I choć Alexander Humala i filharmonicy dwoma częściami Symfonii h-moll mnie po prostu porwali i wzruszyli, choć dołożyli wszelkich starań by w finale namalować dźwiękiem idee zawarte w nim przez kompozytora, to przyznam się, że czekałam na koniec. Być może feler tkwi we mnie, bo podobne uczucia budzi we mnie finał IX Symfonii Beethovena (od marszu janczarskiego i tenorowego sola). Po prostu nie lubię gdy idea bierze górę nad muzyką i rozsadza formę.
Pomysłodawcą i organizatorem wczorajszego wieczoru było Narodowe Centrum Kultury na którego czele stoi obecnie znany dobrze w Krakowie ze swych dokonań Robert Piaskowski. Ta instytucja ma za zadanie edukację kulturalną społeczeństwa, promocję polskiego dziedzictwa kulturalnego oraz „podtrzymywanie i upowszechnianie tradycji narodowej i państwowej”. Wczorajszy wieczór był piękną realizacją tych zadań. A na marginesie… Kiedy filharmoniczni muzycy mają w tym roku urlop, jeśli koncertują niemal bez przerwy?
To samo pytanie zadałem pod jednym z fejsbukowych wpisów. Na koncercie nie byłem, bo wybrałem operę Anthony Davisa o Malcolmie X.