Ostatni koncert w ramach tegorocznego Krakowskiego Salonu Muzycznego poświęcony był polskiej pieśni pierwszej połowy XX wieku. W czwartek w Domu Matejki śpiewała je Ewa Leszczyńska, której przy fortepianie partnerował Bartłomiej Wyzner. Był to jeden z najciekawszych wieczorów pieśniarskich w jakich uczestniczyłam w ostatnich latach. Artyści wybrali utwory Szymanowskiego, Mycielskiego, Bacewiczówny, Kisielewskiego i Łuciuka. Obok znanych, takich jak kilka wybranych pieśni ze „Słopiewni” Szymanowskiego czy niektóre utwory Kisielewskiego do słów Gałczyńskiego, usłyszeliśmy rzadziej prezentowane „7 pieśni do słów Jamesa Joyce’a” Karola z Atmy i jeszcze rzadziej pojawiające się na estradach „5 pieśni weselnych do słów Brunona Jasieńskiego” Zygmunta Mycielskiego i 3 Pieśni do słów arabskich w przekładzie Staffa Grażyny Bacewiczówny. Wszystkie te utwory powstały w latach 1923 – 1955, wszystkie ukazują różne drogi, jakimi kompozytorzy podążali by stworzyć nowoczesną polską pieśń wolną od romantycznej tradycji. Wszystkie też stawiają przed wykonawcami trudne zadanie, bo ich wokalne oraz fortepianowe partie do łatwych nie należą i wymagają bezbłędnego warsztatu pozwalającego w pełni skupić się na stronie wyrazowej. Najważniejszy bowiem w nich jest tekst i podkreślenie zawartego w nich dowcipu, ironii i specyficznego rodzaju intymności.
Wczoraj otrzymaliśmy interpretacje wręcz wzorcowe. Imponujące było porozumienie wiążące śpiewaczkę z pianistą. Wydawało się, że oboje wręcz bawią się tekstem i muzyką. Szczególnie porwały mnie pełne temperamentu Pieśni weselne Mycielskiego do ostrych, quasi-ludowych strof Jasieńskiego i fragmenty „Słopiewni”, z których każda – miniaturowa przecież pieśń – była osobnym klejnocikiem mieniącym się wokalnymi i fortepianowymi barwami.
Niespodzianka czekała nas na koniec. Oto bowiem okazało się, że Juliusz Łuciuk, który za swego długiego żywota był i jednym z pierwszych polskich awangardzistów, i uduchowionym kompozytorem utworów religijnych pisanych prostym językiem muzycznym, w młodości popełnił kilka „szlagierów” do tekstów Elżbiety Zechenter-Spławińskiej. Melodyjne, utrzymane w rytmie tanga czy slow-foksa refreniczne utwory z pozoru tylko sprawiały wrażenie piosenek. Jest w nich co pośpiewać i co pograć. Dobrze, że po dziesiątkach lat ujrzały światło dzienne.
Dodaj komentarz