UCZTA MUZYCZNA

Cykl klasycznych koncertów w krakowskim ICE działa odświeżająco. Wprawdzie dziś dzięki internetowi możemy słuchać najwspanialszych artystów i uczestniczyć on-line w koncertach czołowych światowych orkiestr, ale nic – przynajmniej mnie – nie zastąpi kontaktu „face to face”, tego jedynego w swoim rodzaju sprzężenia emocjonalnego powstającego pomiędzy wykonawcą i odbiorcą w trakcie koncertu „na żywo”. Wczoraj w Sali im. K. Pendereckiego ICE w ramach tegoż cyklu ICE Classic wystąpiła jedna z najznakomitszych angielskich orkiestr czyli Royal Philharmonic Orchestra pod dyrekcją swego artystycznego szefa Vasilija Petrenki. Czterdziestosześcioletni absolwent Konserwatorium Petersburskiego, od lat pracujący na Wyspach, poprowadził I Symfonię „Klasyczną” D-dur Prokofiewa i II Symfonię D- dur Sibeliusa. Partnerował też Siergiejowi Kryłowowi w Koncercie skrzypcowym g-moll Brucha.
Zaliczany dziś do światowej czołówki wiolinistycznej Kryłow, absolwent Konserwatorium Moskiewskiego, uczeń Salvatore Accardo we Włoszech, laureat m.in. konkursów im. Stradivariego w Cremonie, Viottiego w Vercelli i Kreislera w Wiedniu, wczoraj potwierdził otaczającą go sławę. Piękny, bogaty dźwięk (ciekawe, co za instrument), idealna technika i intonacja i romantyczna emocja jaką nasycił Koncert Brucha, a i wyśmienita współpraca z dyrygentem i orkiestrą sprawiły, że była to prawdziwa kreacja artystyczna.
Ale bohaterem wieczoru była orkiestra. Dwie, jakże różne w charakterze symfonie ukazały w pełni jej możliwości. Vasili Petrenko Prokofiewa poprowadził z niebywałą precyzją i lekkością. Prokofiew pod jego batutą przypominał jasne choć pełne kolorów, delikatne cacko, wypieszczony filigran, szczególnie w wycyzelowanym Gawocie. Zupełnie inaczej zabrzmiał Sibelius, gęsty, niespokojny, ciemny, z olbrzymimi kulminacjami i kontrastującym z nimi delikatnym, wręcz zamierającym pianem. Podziwiałam miękkie brzmienie waltorni, potęgę puzonów i trąbek no i szlachetny dźwięk wielkiego kwintetu smyczkowego (60 osób). Ten wczorajszy Sibelius dzięki świetnie zbudowanej dramaturgii muzycznej przykuwał uwagę. Dawno nie słyszałam takiej ciszy wśród słuchaczy, takiego skupienia w podążaniu za dyrygentem i muzyką. Nic dziwnego, że pokoncertowa owacja wymusiła bisy. Po smutku fińskiego wichru zanurzyliśmy się w jasny Poranek z Peer Gynta Griega, a potem porwał nas Taniec Węgierski nr 6 Brahmsa.
Taki wieczór muzyczny to prawdziwa uczta dla melomanów, choć londyńczykom przydarzyły się też wczoraj pewne nierówności rytmiczne. Cóż, to przecież żywi ludzie!

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*