Wczoraj w sali Filharmonii hiszpański dyrygent Josep Vicent poprowadził Sinfoniettę Cracovię. To drugie zetknięcie się krakowskich melomanów z tym artystą. I znów to samo wrażenie. Mało jest dyrygentów o podobnej energii i muzykalności. Obserwując kontakt Josepa Vicenta z orkiestrą, słuchając jego interpretacji, ma się wrażenie że artysta jest swoistym medium, że muzyka po prostu przez niego płynie. A instrumentaliści ogarnięci tą falą grają jak jeden organizm. Oczywiście jeśli są tak wrażliwi i tak perfekcyjni jak artyści Orkiestry Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa.
Repertuar wczorajszego koncertu był zróżnicowany. Na początek zabrzmiał Valse triste Jeana Sibeliusa. I od pierwszych taktów zostaliśmy zaczarowani, bo to było jakby wywoływanie duchów, muzyka odrealniona, dobiegająca jakby z oddali. Josep Vicent „czarował” dynamiką tempami, zawieszeniami narracji, wybuchami emocji, itp., itd. Orkiestra wraz z dyrygentem malowała piękne, niecodzienne obrazy. To „zaczarowanie” wzmogło się jeszcze w prezentacji III Symfonii na smyczki Philipa Glassa, bo muzyka repetytywna sama w sobie wprowadza słuchacza w jedyny w swoim rodzaju trans. Przyznam się, nie jest to mój ulubiony świat dźwięku, ale wczoraj podziwiałam bogactwo minimalizmu (w tym określeniu nie ma sprzeczności) w Symfonii Glassa. Tyle barw, tyle rozmaitych brzmień, tyle zmienności nastroju zdarza się rzadko.
Podobnie interesująco zabrzmiało po przerwie Adagio na smyczki Samuela Barbera. Kwartet smyczkowy f-moll op. 95 Ludwiga van Beethovena w orkiestrowym opracowaniu Gustawa Mahlera, który zakończył wczorajszy wieczór, wzbudził we mnie mieszane uczucia. Zaprezentowany został perfekcyjnie i z pasją. Ale dla mnie za dużo było w nim Mahlera i Vicenta, a za mało Beethovena.
Dodaj komentarz