TURANDOT W KRAKOWIE

Wczorajsza premiera w Operze Krakowskiej była z wielu powodów wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym. Po pierwsze, Turandot Pucciniego po raz pierwszy doczekała się inscenizacji na krakowskiej scenie. Po drugie, Także Karolina Sofulak która operę wyreżyserowała i Ilona Binarsch – twórczyni scenografii i kostiumów, które dały się już poznać z jak najlepszej strony na polskich i europejskich scenach operowych, wczoraj debiutowały w Operze Krakowskiej. Po trzecie wreszcie, to co dane nam było wczoraj oglądać i słuchać, na długo – myślę – pozostanie w pamięci miłośników opery. Dawno bowiem nie widziałam i nie słyszałam spektaklu przygotowanego i zaprezentowanego z taką pieczołowitością. Ale po kolei…
Libretto Turandot opowiada o chińskiej księżniczce zadającej pretendentom do jej ręki trzy zagadki. Brak trafnej odpowiedzi równa się śmierci. Realizatorki krakowskiego przedstawienia sięgnęły do praźródła baśni i przypomniały, że historia księżniczki Turandot to dwunastowieczny perski poemat sytuujący legendę o córce ludu Turan (Turan – dot) na stepach Azji środkowej. Stąd na scenie nie oglądamy „chińszczyzny” lecz mongolsko-persko-sarmackie skojarzenia połączone z elementami baśniowymi, także groteskowymi. Sama opowieść ma bowiem uniwersalne przesłanie – jest triumfem miłości nie tylko topiącej lód serca Turandot, ale budzącej we wszystkich uczestnikach opowieści empatię do innych.
Piękne kolorystycznie widowisko, z ciekawymi pomysłami multimedialnymi, doskonale współgrało z muzyką Pucciniego – barwną, dźwięczącą oryginalnie za sprawą orientalizowanej instrumentacji. Tomasz Tokarczyk odpowiedzialny za stronę muzyczną krakowskiej prezentacji Turandot te „wschodnie” elementy udanie połączył z późnoromantyczną pucciniowską frazą. Wydobył z operowej orkiestry niespotykane dotąd kolory i równie niespotykaną ekspresję. Wspaniale brzmiały chóry – mieszany i dziecięcy (przygotowanie Janusz Wierzgacz, Joanna Wótowicz, oraz Marek i Beata Kluzowie). Akcję sceniczną dobrze wspierała choreografia Moniki Myśliwiec.
I wreszcie soliści… Księżniczką Turandot była Wioletta Chodowicz. To nie pierwsza jej interesująca interpretacja pucciniowskich bohaterek. Pamiętam jej wstrząsającą Butterfly. Jej charakterologicznym przeciwieństwem była wczoraj poświęcająca dla miłości życie Liu kreowana pięknie przez Katarzynę Oleś-Blachę. Przekonujący w dramatycznej partii Kalafa był Dominik Sutowicz, choć wolałabym w jego śpiewie ładniejsze, nieco mniej płaskie wysokie dźwięki. W jego ojca, starego Timura z powodzeniem wcielił się Wojtek Gierlach. Z radością przyjęłam powrót po latach na krakowską scenę Piotra Kusiewicza. Przed pół wiekiem na niej debiutował, a teraz nadał Cesarzowi Altoumowi wiele ciepła i mądrości. Zabawna ale i dramatyczna była trójka cesarskich dostojników: Pinga, Panga i Ponga w interpretacji Jacka Jaskuły, Adriana Domareckiego i Łukasza Gaja. Groźnym Mandarynem był Adam Szerszeń.
Czy Turandot w Operze Krakowskiej będzie miała powodzenie? Mam nadzieję, że tak. Zasługuje na to.
A na marginesie… W piątkowym krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej” czytałam o Turandocie zamiast o Turandot. Ręce opadają…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*