WIECZÓR PEŁEN BARW

Marcin Zdunik i Dawid Runtz sprawili w piątek, że publiczność zgromadzona w filharmonicznej sali Koncertu wiolonczelowego h-moll Antonina Dvořáka słuchała jak zaczarowana. Dawno nie doświadczyłam takiej spójności pomiędzy solistą i orkiestrą w budowaniu dramaturgii utworu, dawno nie słuchałam tak interesujących dialogów pomiędzy solową wiolonczelą i poszczególnymi instrumentami. Wszystko to sprawiło że tym razem dzieło czeskiego mistrza było raczej symfonią koncertującą niż solowym popisem wiolonczelisty. Trzeba jednak zaznaczyć, że ten „symfonizm” tkwi już w samej partyturze Dvořáka. Tym razem artyści wydobyli go jednak na pierwszy plan. Nie znaczy to jakiegoś ograniczenia roli Marcina Zdunika jako protagonisty. Jego wiolonczela brzmiała pięknie, szczególnie w delikatnych ale jakże nośnych pianach, odgrywając zasadniczą rolę w budowaniu ekspresji dzieła. Wirtuozerię i wyobraźnię twórczą artysty mogliśmy poznać w dwóch kapitalnych bisach będących jego improwizacjami na temat Mazurka C-dur Chopina i pieśni kurpiowskiej „Uwoz mamo roz” Szymanowskiego.
„Maski” Karola Szymanowskiego w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną Jana Krenza zabrzmiały w całości w krakowskiej filharmonicznej sali po raz pierwszy. Słuchałam ich z mieszanymi uczuciami. Jan Krenz, dyrygent znakomity a także kompozytor, wspaniale wczuł się w sposób instrumentowania Szymanowskiego. Myślę, że gdyby Szymanowski chciał „Maskom” nadać kształt dzieła orkiestrowego uczyniłby to podobnie, choć może na mniejszy skład instrumentalny. Ale napisał ten cykl na fortepian i są to piękne, kunsztowne utwory rysowane cienką kreską, choć oczywiście nie brak w nich potężnych kulminacji. I choć Dawid Runtz czynił wszystko, by z partytury Jana Krenza te delikatności wydobyć, wobec potężnego aparatu orkiestralnego nie sposób było zbliżyć się do klimatu oryginału. Szczególnie dotyczyło to pierwszego ogniwa cyklu – „Szeherezady”. Gdyby jednak nie znało się pierwotnej wersji dzieła i słuchało w piątek „Masek” jako nowego utworu, z pewnością mogły się podobać.
Na koniec pod batutą Dawida Runtza usłyszeliśmy „Dyla Sowizdrzała” Richarda Straussa. I ta interpretacja była prawdziwym majstersztykiem, barwnym, lekkim, z wręcz rossiniowską bufonadą, z wyrazistym malowaniem muzyką poszczególnych przygód niemieckiego błazna.
Często mam pretensję do filharmonicznych „dętystów” blaszanych. Tym razem muszę waltornie i puzony (tubę też) pochwalić za intonację i szlachetne brzmienie. Oby tak zawsze!

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*