BRAHMS I BERLIOZ

Lubię Brahmsa. Gęstość jego harmonii, logikę konstrukcji, intymną lirykę… W jego twórczości szczególne dla mnie miejsce zajmuje I Koncert fortepianowy d-moll. Przed kilkudziesięcioma laty słuchałam go w interpretacji Witolda Małcużyńskiego w Filharmonii Krakowskiej, a dzień później w radiowej transmisji z Warszawy. I było to pełne zauroczenie, zachwyt który nigdy już przy kolejnych zetknięciach się z brahmsowskim dziełem nie osiągnął takiej intensywności. Do wczoraj…
Wczoraj, czyli w sobotę, I Koncert fortepianowy d-moll zabrzmiał w filharmonicznej sali w interpretacji Szymona Nehringa i Łukasza Borowicza który poprowadził filharmoniczną orkiestrę. To wczesne dzieło Brahmsa (I Symfonię napisał blisko trzydzieści lat później) porywało wczoraj symfoniczną potęgą i liryką zarazem. Przemyślane w każdym calu było jednocześnie żywe i spontaniczne. Solista i dyrygent z orkiestrą byli jednością, wydobywali z fortepianu i z orkiestry całe bogactwo barw, konsekwentnie budowali dramatyczną opowieść muzyczną. Trzymali słuchaczy w napięciu od pierwszej do ostatniej chwili. Podobno impulsem do napisania takiej a nie innej muzyki było dla Brahmsa towarzyszenie Schumannowi w jego śmiertelnej chorobie. Słuchając wczoraj Koncertu d-moll nie mogłam opędzić się od myśli, że jest to muzyczny portret ludzkiego losu, z potężnymi dramatami, ciemnym smutkiem i pełnymi blasku rozjaśnieniami. Bo fragmenty liryczne były jakby prześwietlone słońcem. Gdy słucham Brahmsa, nieodmiennie przypomina mi się „Przedśpiew” Leopolda Staffa o poecie „pogodnym mądrym smutkiem i wprawnym w cierpieniu”. Wczoraj te uczucia były także obecne w filharmonicznej sali, wywołane czysto muzycznymi środkami przez obu artystów. Piątkowy koncert i jego sobotnie powtórzenie poświęcone były pamięci prof. Stefana Wojtasa, pianisty i wybitnego pedagoga u którego studia kończył także Szymon Nehring. Profesor byłby dumny słysząc jak wspaniałym, dojrzałym pianistą i muzykiem jest jego wychowanek (artysta nie ma jeszcze trzydziestki), ile piękna potrafi wydobyć z fortepianu. A jakim jest lirykiem dowiódł grając na bis cudownie uduchowiony Romans z op. 118 Brahmsa. Chciałoby się słuchać go bez końca.
Nie przepadam za Berliozem. Często wydaje mi się że jego muzyka to wiele hałasu o nic. Wyjątek mogę zrobić ewentualnie dla dwóch utworów: „ Harolda w Italii” i „Symfonii fantastycznej”. I właśnie tym drugim utworem zachwyciłam się wczoraj – chyba po raz pierwszy – choć bałam się jak ten Berlioz zabrzmi w zestawieniu z Brahmsem. A pod batutą Łukasza Borowicza zabrzmiał po prostu wspaniale. Dyrygent wydobył z partytury Berlioza drobne, pomijane często szczegóły, uwydatnił szlachetną programowość jaką jest nasycona, podkreślił mistrzostwo instrumentacji. Taki Berlioz mi się podoba!

2 Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*