Ciekawe jak długo będzie trwała ta dobra passa filharmoników krakowskich. Bo od pewnego czasu co koncert to wspaniałe przeżycia. A może po prostu tak już zostanie? Może co tydzień będziemy wychodzić z koncertowej sali z uczuciem odprężenia, radości ale i zadumy? A takich właśnie wrażeń dostarczył mi sobotni koncert. Antoni Wit w pierwszej części wieczoru prowadził dwie pieśni na chór z orkiestrą Johannesa Brahmsa: „Nänie” op. 82 i „Schicksaalslied” op. 54, obie tyczące spraw ostatecznych losu ludzkiego i śmierci. Te utwory znane mi są dobrze, słuchałam ich także pod batutą Antoniego Wita, ale nigdy nie były tak poruszające jak wczoraj. Zasługa to i pięknie brzmiącego chóru (przygotowanie Piotr Piwko), i orkiestry reagującej czujnie na każdy gest dyrygenta, lecz przede wszystkim właśnie tego ostatniego. Antoni Wit prowadząc pieśni Brahmsa bez batuty budował narrację muzyczną wnikając w sens tekstu, podążając za jego dramaturgią. Elementy muzyczne – harmonika, melodyka, dynamika – plastycznie kształtowane tworzyły niemal malarski obraz grozy ludzkiego losu i pocieszenia jakie daje nieśmiertelna sztuka.
Podobnie malarska muzycznie była po przerwie „Symfonia alpejska” Richarda Straussa, trwający blisko godzinę poemat symfoniczny opowiadający o wyprawie górskiej. W tej muzyce jest wszystko: i szum lasu, i dzwonki owcze na hali, i burza z silnym wiatrem i piorunami, itp. itd. Ale tym razem programowość, choć obecna, ustąpiła przed dramaturgią samej muzyki z cudownymi fragmentami lirycznymi i potężnymi kulminacjami wynikającymi z jej przebiegu harmonicznego. Antoni Wit podkreślił wspaniałą architektonikę utworu, trzymając słuchaczy w ustawicznym napięciu. To była prawdziwa kreacja artystyczna. Nic dziwnego, że zakończyła się owacją na stojąco.
Dodaj komentarz